czwartek, 8 stycznia 2009

.na walijskiej ziemi

Dnia 31 grudnia roku pańskiego 2008 nastał ciepły, słoneczny poranek. Coraz dumniej wznoszące się słońce ewidentnie nie miało nic wspólnego z trzaskającym mrozem we wschodniej Polsce. Pewnym krokiem wkroczyłem do holu portu lotniczego im. czołowego polskiego astronoma, czekając na nieuniknione. Godzina odlotu zbliżała się nieubłaganie, ja zaś nie chciałem z nią walczyć. Trzy espresso i 5 Davidoff'ów później wysiadłem w miejscu wiecznie spowitym mgłą. Czy to zaś była 'a mist', 'a fog', czy tez 'a haze' - tego już nawet najstarsi brytyjscy górale nie wiedzą.

Tak wyglądałby początek noworocznej notki gdyby tylko chciałoby mi się ciągnąć całe to grafomaństwo. Na wasze szczęście szybko wymiękłem ;)

Wracając do tematu - sylwester w kraju szczęśliwych owiec nie zalicza się do największych szaleństw mojego życia, na pewno jednak zalicza się do jednych z przyjemniejszych. W sam jego przebieg nie ma co się zagłębiać, warto jednak wspomnieć, że brytyjczycy sprawili mi duży zawód swoim świętowaniem. Godzina 0 została uczczona kilkoma marnymi wystrzałami, które zresztą przegrały z nocnym widokiem na Constitution Hill.

To było tydzień temu. A co jest teraz? Teraz sejsa jest tematem numer jeden oraz niemoc jaka wszystkich ogarnia gdy przychodzi czas otworzyć książki ;) Ale to już temat na zupełnie inną historię ;)

Regards!